Część I
Wtedy, na moment , nieodstępne skaliste urwiska wydają się „na wyciągnięcie ręki”. Niezwykłość tego zjawiska potęguje to, że bliższe wzniesienia Pogórza Gubałowskiego pogrążone są już w mglistym cieniu – tym głębszym, że ich stosunkowo niskie granie porastają ciemne świerkowe lasy. Dopiero nad nimi, a czasem jeszcze nad warstwą puszystych chmur, rozgrywa się świetliste widowisko. O tej porze najczęściej reszta Tatr – nawet tych najwyższych – już śpi, pogrążona w ultramarynowych błękitach i szarościach, na tle sino fioletowego nieba. W takiej właśnie scenerii rozgrywa się ostatni akt dnia, gdy skały Giewontu i Czerwonych Wierchów zdają się mienić niczym bursztyny. Czasem przebijają one nawet przez gęste chmury i podczas przelotnych deszczy, tworząc tym ciekawsze efekty. Latem słoneczne widowisko ma w Cichem dodatkową oprawę muzyczną. Bowiem codziennie o godzinie 19-tej, z wieży kościelnej, którą nazywamy „gargamelówką”, rozlega się huk dzwonów wzywających na wieczorne nabożeństwo. W Cichem to też po prostu oznaka, że czas kończyć pracę. Ustaje warkot ciągników, wydojone krowy przestają głośno ryczeć i w akompaniamencie pasterskich dzwonków udają się na spoczynek pod drzewami.
Właśnie stoję w wygodnym domu przy wielkiej szybie, przez którą podziwiam codzienny rytuał kończącego się dnia. Dla mnie to też czas odpoczynku. Raz po raz unoszę duży, gładki kieliszek z cieniutkiego szkła, wypełniony ostatnim łykiem wina, które nastawiliśmy z Marcinem zeszłego roku. Mrużę raz jedno raz drugie oko, kołyszę szkłem i bawię się przyglądając się rozświetlonym górom przez krople czerwonego płynu – niczym przez lupę. Od tego całego spektaklu oddziela mnie jedynie szeroka tafla szklanej ściany oraz kilka masywnych, gładkich drewnianych słupów, ustawionych skośnie po wewnętrznej stronie –w formie kilku liter „V”. Stanowią one taki miraż architektury drewnianej z inspiracją ekspresyjnym modernizmem. Daje to wrażenie jakby wnętrze było niemal całkowicie otwarte, a lekki sufit z gładkiej sklejki zdaje się nade mną lewitować. Tak krucho wydzielona przestrzeń pozostaje częścią tego krajobrazu ale jednak daje poczucie bezpieczeństwa – nie tylko schronienia przed gwałtowną górską aurą. Chodzi o takie schronienie wewnętrzne, subiektywne – może przed wsią, może przed ludźmi, może przed sobą samym…
Unoszę wzrok: Uff! Na szczęście są Czerwone Wiechy – tak samo świecą w blasku zachodzącego słońca. Jest wieża kościoła. Przez hałas budowy wciąż przebijają cichnące dzwony. Wprawdzie nie ogłaszają, że czas wygodnie zalec na kanapie z kieliszkiem wina. Po prostu informują, że jeszcze jedna betoniarka i na dziś fajrant.
Jest czerwiec 2022 roku. Mijają dokładnie trzy lata, odkąd z Jędrzejem pierwszy raz usiadłem na swojej wymarzonej łące i przyglądałem się Czerwonym Wierchom w barwach zachodzącego słońca. Mieszam ostatnią z kilkuset betoniarek, jakie przez ostanie miesiące przetoczyły się przez moje dłonie, by wreszcie móc tryumfalnie ogłosić:
ZALALIŚMY FUNDAMENTY!
Te trzy lata nauczyły mnie już nie czego nie planować i niczego nie zakładać. Ale mam nadzieję, że kiedyś w tym właśnie miejscu, te same dzwony zawołają mnie na odpoczynek. Stanę wtedy w bezpiecznej przestrzeni, przy wielkiej szybie. W czystych dłoniach będę trzymał kieliszek wina i kawałek aromatycznego sera – pachnącego tutejszymi łąkami. Wierzę że Czerwone Wierchy znów zaświecą dla mnie tak samo jak dziś. Na razie pragnę tylko zmyć z siebie wszechobecny cementowy pył.
C.d.n…